niedziela, 18 grudnia 2011

axis mundi

Czuję przyjemne zgniatanie klatki piersiowej przez bezlitośnie wciskające mi płuca powietrze. Bezradny bezdech, mikrozawał, pseudoudar. Nikt nie widzi jak umieram na ostatnim siedzeniu ostatniego, niedzielnego autobusu. Powietrze ze zwierzęcym pomrukiem w gardle wypływa ze mnie i moje gałki oczne wypadają w tył głowy odsłaniając jaskrawojasne białka. Oświecona święta Marta.

Jesteśmy axix mundi świata. Columna cerului multiuniwersum. Ogromna, czysta przestrzeń rozgrzanego drewna, belek pod sufitem podtrzymujących kosmiczną kopułę. Ciepły dach z dłoni nad naszymi głowami. Schowani, ukryci pod kojąco chłodną kołdrą, przemyceni do jądra ziemi, do kolebki pokoleń, krystaliczny umysł kosmogonii w naszym schronieniu. Bezpieczne ręce, bezpiecznie stłumione światło ognia, bezpieczne wibrujący w uszach, stłumiony głos. Sto dwadzieścia pięć godzin mija jak noc, nie rozróżniamy pór roku ani godzin. Wszystko stoi i jednocześnie jest gdzieś obok, nienamacalny byt, podważona struktura czasu.

Wygina mi kręgosłup, mocno, boli, mam oczy pełne łez, wargi pogryzione do krwi i cała jestem pełna eksplodującej w moich neuronach niekończącej się miłości, która wypełnia całą przestrzeń, odbiera całe powietrze i podnosi ciśnienie, aż nasze głosy wydobywają się z nas wygłuszone. Jak to uczucie może być ograniczone objętością Hubble'a. Amor vacui naszego życia. Oddycham głęboko, składam ofiarę ze swojej duszy i jestem czysta, czysta, spokojna i jasna, tylko w Tobie.

Krew nie dopływa do moich palców, bandaż wżyna się głęboko w nadgarstki, odrzucam głowę i ceremonia modlitwy zostaje rozpoczęta. Krzyk wypełnia cały salon.