piątek, 1 marca 2013

niezrównoważone plugastwo


zakrywam oczy i widzę dalej 


Boli mnie całe ciało, boli mnie każdy najmniejszy element tej harmonijnej symfonii, straceńczo chowam się w ramionach ludzi, którzy są urodzeni by przegrać, okazuje się, że to ja ich zarażam.
Od wschodu na zachód, przez noce zlewające się w poranki, ogrody tajemnic, pustynie prawd, twój piękny, chory umysł, galop na oślep po scenie życia, plując na historię upadku moralności.


zakrywam oczy i widzę dalej, to mnie doprowadza do obłędu.


Zamęt, chaos, nieład, odmęt, bałagan, pierdolnik, mętlik, piekło, rejwach, musisz kimś być, musisz coś mieć, wracają, zmartwychwstają, żyją, tak, oni żyją, oni chcą Ciebie, chcą całego, chcą więcej, mocniej, głębiej, aż poczują Cię pod językiem, aż wybuchniesz kwaśną treścią, aż poczuję lepkie ciepło na dłoniach, aż zacznę się odbijać w kałużach, destrukcja, auto, autodestrukcja, dekompozycja, anarchizacja mojej głowy, rozpierdol na milion małych części, części, coraz częściej odklejam papierosa z ust, papierosa do ust, zaciągam się głęboko, połykam, aż charczę krwawą miłością, nienawidzę cię suko, nienawidzę, popatrz co zrobiłaś, kurwa, popatrz co zrobiłaś, kto to posprząta, kto to teraz naprawi, lukier miesza się z krwią, mogłabym cię przecież zabić, to 238 km drogi, trzy godziny, trzydzieści pięć minut. Tak bardzo chciałaś rozmawiać, to mów, mów kurwo, ciężko się mówi z rewolwerem wetkniętym w gardło, zimnym jak twoje palce, które wsadzałaś aż po knykcie w odmęty trzewi. Ku oczyszczeniu się z degeneracji.

Wszystko co wiedziałam, co poznałam, moje zadżumione noesis, mój majątek, mój język, wszystko zaczęło obracać się w niwecz, umysł zmienił się we wrzeszczący nonsens, szarpię się i wyrywam z ratunkowych rąk, statyści grają swoją rolę najlepiej, wyrywam się i uderzam głową w ścianę. Wybijam bicie swojego serca do czasu aż nie poczuję prawdziwego odlotu. Odlot, co?


Gitarą ciało dla kochanka było, grał nocami na strunach żył.
Moje ciało jest symfonią rozpaczy.


Rezonans kostek lodu uderzających o ściany szklanki, przełykanie, chrzęst żwiru na podjeździe. Pojedyncze samochody na mieście. Kroki, stukot obcasów na chodniku, na schodach, brzęk metalowych kluczy wyjmowanych z kieszeni, szczęk zamka, trzaśnięcie, miękko stłumione dywanem kroki, jęknięcie popchniętych drzwi, poprawianie się na skórzanym fotelu, sapnięcie stłumione kneblem. Kląskanie obcasów po drewnianej podłodze. Zgrzytliwe przeładowanie pistoletu, ledwo dosłyszalne jęknięcie sprężyny spustu, rozdzierający huk, za nim kolejne dwa. Krótkie echo. Uderzanie bezwładnego ciała o podłogę, szmer wzburzonej krwi rozlewającej się po podłodze. Przełknięcie śliny, szelest metalowej lufy wsuniętej do kabury, westchnienie, kurtyna.

(Jego dłonie były chłodne, jego kark był zawsze ciepły. Czułam się bezpiecznie, kiedy chował mnie przed światem w swoich ramionach, umiałam go czytać, lubiłam jak mówił. Przestałam być dziewczynką, stałam się podmiotem.)