niedziela, 18 grudnia 2011

axis mundi

Czuję przyjemne zgniatanie klatki piersiowej przez bezlitośnie wciskające mi płuca powietrze. Bezradny bezdech, mikrozawał, pseudoudar. Nikt nie widzi jak umieram na ostatnim siedzeniu ostatniego, niedzielnego autobusu. Powietrze ze zwierzęcym pomrukiem w gardle wypływa ze mnie i moje gałki oczne wypadają w tył głowy odsłaniając jaskrawojasne białka. Oświecona święta Marta.

Jesteśmy axix mundi świata. Columna cerului multiuniwersum. Ogromna, czysta przestrzeń rozgrzanego drewna, belek pod sufitem podtrzymujących kosmiczną kopułę. Ciepły dach z dłoni nad naszymi głowami. Schowani, ukryci pod kojąco chłodną kołdrą, przemyceni do jądra ziemi, do kolebki pokoleń, krystaliczny umysł kosmogonii w naszym schronieniu. Bezpieczne ręce, bezpiecznie stłumione światło ognia, bezpieczne wibrujący w uszach, stłumiony głos. Sto dwadzieścia pięć godzin mija jak noc, nie rozróżniamy pór roku ani godzin. Wszystko stoi i jednocześnie jest gdzieś obok, nienamacalny byt, podważona struktura czasu.

Wygina mi kręgosłup, mocno, boli, mam oczy pełne łez, wargi pogryzione do krwi i cała jestem pełna eksplodującej w moich neuronach niekończącej się miłości, która wypełnia całą przestrzeń, odbiera całe powietrze i podnosi ciśnienie, aż nasze głosy wydobywają się z nas wygłuszone. Jak to uczucie może być ograniczone objętością Hubble'a. Amor vacui naszego życia. Oddycham głęboko, składam ofiarę ze swojej duszy i jestem czysta, czysta, spokojna i jasna, tylko w Tobie.

Krew nie dopływa do moich palców, bandaż wżyna się głęboko w nadgarstki, odrzucam głowę i ceremonia modlitwy zostaje rozpoczęta. Krzyk wypełnia cały salon.

niedziela, 27 listopada 2011

okłamani

Cierpię na syndrom bardziej w środku niż na zewnątrz. Więcej w tym gumoleum czy ekoskóry niż aksamitu. Choroba „wszystko” nosząca potoczną nazwę „przesada”. Kiedyś w końcu zostawimy tą chorobę, wierzę przecież w całkowite oczyszczenie, krystaliczną świadomość, błyszczącą miękkim światłem jaźń w ciemności umysłu. Noszę w sobie piętno kiedyś, nie ważne ile czasu zdrapuję z siebie brud nigdy nie jestem wystarczająco czysta. Moja skóra jest tak gładka bo w oparach prawie wrzącej wody pod prysznicem staram się przeżyć te pieprzone katharsis, w końcu zmyć brud spojrzeń, brud powietrza jakim oddychają moi przeszli oprawcy. Oddycham głęboko przez dwie godziny, przeżywam zapętlenie jednej myśli, opcja powtórz zablokowana i nie nazwałabym tego wcale katatonią. „Jestem zamyślona.” Wyłamuję sobie palce, znam zimno mojej ściany na wylot, znam każdy milimetr sufitu. Wiem co się chowa w szafie i czyje ręce wyłaziły spod łóżka. Nie patrzę za okno po zmroku, nie zostawiam uchylonych drzwi. Nigdy się nie wyleczę z kiedyś. Rzeczywistość nie jest straszna, rzeczywistość jest przewidywalna. Boję się równoległych do rzeczywistości światów, które nakładają się na siebie i są przesunięte o milimetry sekund. Stąd zapętlające się myśli, nazywanie tego deja-vu jest zabawnym uogólnieniem. Zabawnym uogólnieniem. Zabawnym uogólnieniem. Uogólnioną zabawą. Uogólnionązabawą. Uogabawnym zabawlunieniem. Lahfufnsdnfidvsmdv. Jsfcbuesfbc. JNDIGdfivesnviosd. Mam ogromną świadomość, jeszcze większą pod.

Cierpię na syndrom łapię się mocno, zatapiam zęby i paznokcie w tym czego się trzymam. Nie spadnę, trzymam się Ciebie mocno, senne uczucie bezradności–bezwładności mi nie grozi.

Jak dobrze, ze mamy bezpieczne słowa. Krótkie hasła, które oznaczają, że dłonie zaciśnięte na gardle za chwilę spowodują całkowity brak przepływu tlenu do mózgu, hasła, które oznaczają, że żółtofioletowosine od uderzeń ciało za chwilę nie wytrzyma i na blade ręce tryśnie krew. Jak dobrze, że mamy bezpieczne zdania, neutralne poglądy zachowane na wszelki wypadek, słowa-klucze „nie wiem”, „rozumiem”, „nie martw się”, które zazwyczaj nie oznaczają więcej niż milczenie. Zazwyczaj nie znaczą nic. Nic dla społeczeństwa zanurzonego aż po szyję w „cokolwiek”, „jakoś tam”, „nie ważne”, „spoko”, dla społeczeństwa które nie utonie w potopie bo przez swoją pustkę będzie dryfować po powierzchni a co ma wisieć miało nie tonąć, więc mam nadzieję, że będą wisieć. Rozpaczliwie łapię się Twoich ramion, już nie krzyczę, mówię cicho, mówię za cicho. Żyję najmocniej jak się da, ale najbardziej podnieca mnie ten masochizm, kiedy sama siebie ciągnę na krótkiej smyczy. Nawet nie mogę się na niej powiesić. To takie fantastyczne. Jestem małą kurką albo wroną.

-Nawet nie mogę się na niej powiesić- wąska smycz obijała się rytmicznie o jej małe piersi. Czerwone światło sprawialo, że jej platynowe włosy były mahoniowo-rude, nadawało jej to jeszcze więcej groteskowej zdzirowatości. –Kurwa nawet nie mogę się na niej powiesić. Zajebany świat ma za niskie krzesła.

poniedziałek, 26 września 2011

cztery strony świata

Strona A

Podłoga była lepka. Zimna i lepka, jak ślina na szyi, paznokcie były połamane. Jak kolana ze zmiażdżonymi chrząstkami.

Jak chrząstki, które wypluwa się na talerz. Jak zimny i lepki od śliny talerz z wyplutymi chrząstkami.


Strona B

Wykrzywia mi się kręgosłup, zagina, przypominam teraz zmutowane, chore zwierzę stąpające niepewnie, barki zasłaniają moje oczy więc nawet nie mogę patrzeć prosto. I tak nic nie widzę, biały puch w oczach przez ktory widzę jedynie kolorystyczne kałuże, które może są ludźmi a może są ulicami. Boję się, juz nie parapetów, półmroków, niedomkniętych szaf czy rozpalonego do białości pieca. Te kolorowe plamy nie dają mi spać.


Strona C

Rozbierała się powoli, dotykała swoich ramion zdejmując biustonosz. Architektura piersi z miękkimi jak pościel albo wargi, stromymi sutkami. Miękkie łuki jedenastego i dwunastego żebra (żebra od VIII do X połączone są z mostkiem tzw. łukiem żebrowym (arcus costalis), będącym zbiorem chrząstek.), symetryczne do siebie i zmuszające dłoń do zsunięcia się na wcięcie w talii. Lepka jak miód skóra. Wbij paznokcie i pociągnij w dół a na całych przedramionach i klatce piersiowej pojawią się mikroskopijnie uniesione włoski, skóra napręży się i ściągnie, tak mi dobrze.



Strona D

Pasujesz idealnie. Nad głową, po bokach, z dołu, bezpieczna kryjówka, gdzie jest ciepło i mogę się rozpłynąć na dziesięć tysięcy atomów, nie martwić się. Nie wiem czy wszyscy do końca, całkowicie rozumieją znaczenie słów n i e m a r t w i ć s i ę.

Jestem summą wszystkich ogromów świata, ale czasami po prostu brakuje mi ogromnych rzeczy do porównywania. Mogę skupić się na tych najmniejszych. Pre-atomach, mikropołączeniach między neuronami, które cały czas są napięte kiedy boję się aż patrzeć w tak zielone oczy i zabija mnie ta zielonosć, jestem nią cała i besztam siebie samą za to uwielbienie. Boję się czasami troszeczkę. Śmieję się, jestem urocza. Boję się, widać to zbyt często, kiedyś to potrafiłam dopiero udawać wszystko. Od orgazmu po błyskotliwość i awangardowość.Jestem urocza. Tylko dla Ciebie. Jesteś pierwszą i ostatnią osobą, która otrzymała wyłączność. Nikt nie ma wstępu przed Ciebie. To najprawdziwsza rzecz, jaką napisałam kiedykolwiek w życiu. Aż czuję dziwną ciężkość między mostkiem a przeponą.


They called it love.


sobota, 30 lipca 2011

oddychanie


Kiedy się budzę i jestem spokojna. Kiedy nie marzną mi stopy bo je trzymasz w dłoniach. Kiedy palimy jednego papierosa na balkonie. Kiedy całujesz mnie po oczach jak płaczę. Kiedy całuję Cie po oczach jak płaczesz. Kiedy nie umiemy gotować, kiedy robie Ci kawe a Ty jej nie pijesz bo zapominasz, kiedy jesteśmy najszczerszym śmiechem w mieście, kiedy noszę Twoje ubrania, kiedy pachniesz mną a ja Tobą, kiedy chodze na palcach żeby Cie nie zbudzić, kiedy budzisz sie w nocy i całujesz mnie jak śpię, kiedy pokazujesz mi jaki świat jest niesamowity, kiedy pokazuję Ci jaki świat jest niesamowity, kiedy rozpaczliwie łapię oddech, kiedy trzymasz mnie bardzo mocno i nigdy nie wypuścisz, kiedy wiesz, że jestem nawet jak mnie nie ma, w amsterdamie, tutaj, wszędzie, jesteś cały mój, jestem cała Twoja.


środa, 8 czerwca 2011

neuroleptyki kleją rozerwane styki

Mój cień jest całkowicie podziurawiony, porozrywane kontury rzeczywistości przez które ciezko sie chodzi i ciezko podnosic glowe, skoro slonce przepala mi styki.

Życie w bardzo złym śnie, kiedyś dzień chronił przed potworami spod łóżka i z szafy, kiedyś odsłaniałam żaluzje, żeby pozbyć się rąk spod parapetu i rąk pukających w okno za którym nic nie widać. Dzisiaj wszystko zmienia się w jednolitą masę, która odcina dopływ tlenu do mózgu, zalewa oczy i nos, łapię oddech ale zamiast trzymać się parapetu, trzymam za te rachityczne, powykręcane secesyjnie ręce.

Życie w bardzo dobrym śnie, kiedyś nie sądziłam, że można chcieć tak mocno, czuć wszystko tak mocno, jak wtedy, gdy wszystkie neurony wystawały jak pełne krwi żyły pod skórą, mieć szeroko otwarte oczy bez niebezpiecznie wysokiego stężenia dopaminy. Mniej mnie, miej mnie.

Życie w bardzo złym śnie, sine odciski palców na ramionach i nogach, sine oczy i usta, jeśli pytasz jaki mam kolor to oscyluję wokół rozjechanych na autostradzie kotów i rozdrapanych strupów na kolanach i łokciach.
Kiedyś mówilismy, żeby ktoś nas przykleił do rzeczywistości, dzisiaj nie mogę sobie przypomnieć połowy słów jakie znałam a tym bardziej nie mogę sobie przypomnieć granicy pomiędzy tym, co staje się naprawdę a co w urywanym rozpaczliwymi oddechami śnie. Za chwilę przestanę wierzyć, że to się skończy. Skończ, to się nie skończy samo.

Życie w bardzo dobrym śnie, śnij na Boga, śnij, niech to się nie skończy, niech to się nie skończy, przecież tyle czasu czekaliśmy, przecież tyle czasu szukałam. Są też takie chwile, kiedy nie boję się całego świata.
Proces odbudowywania zdartej aż do mięśni skóry, to się nigdy nie skończy,

tylko śnij, śnij,

na Boga, śpij.

sobota, 4 czerwca 2011

nie dam Ci zapomnieć





Ok. 70% ludzi, którzy troszczą się o osobę mająca BPD, wcześniej czy później, również wymaga pomocy psychologicznej.

Pojawia się jak zawsze, nieproszona, nieodpowiednia, swoim zdecydowanym głosem nie przyjmuje sprzeciwu, łapie mnie szponami za mokry kark i patrz, patrz jaka jest smutna, kiedy mówi "unikasz mnie." Ja? Ja? Nie no, przeciez...

***

nawet nie mam czasu umrzeć, przez Ciebie nie mam, dziękuję, kocham Cię.




wtorek, 10 maja 2011

nie pokalecz ust tańcząc ze szkłem


Biała pani z białą laską;

sto papierosów

wypalam dziennie:

dziesięć

czekając aż przejdzie

biała pani

później rano

kolejne dziesięć

kiedy to ja idę

z białą laską


niedziela, 17 kwietnia 2011

darkroom 1

Jestem niekonsekwentna w określaniu podmiotu lirycznego.

Podszedł podpełzł do niej na kolanach i zaczął lizać jej nadgarstki szorstkim językiem, pozostawiając smugi śliny na jej jasnej skórze z wystającymi, turkusowymi żyłkami.

Podłoga była świeżo polakierowana, więc zanim jego kolana zaczęły stawać się sine minęło kilka minut pięknej kompozycji cielistości jego nóg, bladości jej posągu i błyszczącej, wiśniowej podłogi w przytłumionym świetle kinkietów na które uprzednio narzuciła czerwono-pomarańczowe apaszki jaki styl jaki szyk jaki burdel.

Obejmował ją na tyle mocno, by delikatna skóra pomiędzy jej biodrami a wystającymi żebrami została naznaczona brudnymi burymi wyżłobieniami, nigdy nie widziałam tak głębokich blizn, które nosi do dzisiaj, skrywa skrzętnie pod tiulowo-muślinowymi żakietami i sukienkami kroju typu A, z Eddie Sedgwick zostały jej także sińce pod oczami i półprzymknięte powieki kiedy pali papierosa.

Rzut na taśmę.

Rzut na łózko, całując jej piersi, sterczące, zaczerwienione sutki. Róż pompejański, róż indyjski. Pragnę cie. Miękko-twarde, ciemnobrązowe włosy na jego brzuchu. Mokrym brzuchu. Lepkim, słonym. W dół by kreślić autostrady jego żył. Najpiękniejszych żył jakie widziała. Żył napiętych niczym struny, żył gotowych by jednym cięciem spuścić się czerwienią na jej białą pościel. Patriotyczna perwersyjność. "jesteś nimfomanką?"

Głowa, usta, nos, broda, szorstka broda, dwudniowy zarost. Pragnę Cię. Pachniał alkoholem i swoimi perfumami. Zaczerwienione od oblizywania się. Złap mnie za szyję mocniej. Pokażę Ci coś, chodź.

Na górze. Na dole. Fioletowo-żółte siniaki na kolanach. Na piersiach. Pod okiem.

Najpiękniejsze oczy jakie widziałam w życiu. Za mało określeń, za dużo nazw własnych. Połączenie bladości skóry, porcelany, brązowo-pomarańczowych piegów na czubku nosa i na ramionach, kosmiczej zielonożółtości i fioletowo-brązowych, obrzękniętych powiek. Kolory, prawdziwe kolory spod organiczności skóry, brzydkopiękność tak intensywna, ze bałam się czasami patrzeć za długo. Zamyka oczy. Zamykam oczy. Ostatnie co widać to poziomkowość jego pogryzionej dolnej.

Do krwi Ciebie, do mięsa, do białych kości, opleść swoje przeguby Twoimi zwojami żył, zakneblować swoje usta Twoimi przekaźnikami neuronów, nie, nie jesteśmy swoi, nie jesteśmy na własnosć, artyści, dziwki, komedianci, aktorzy ze spalonego, kurwy, kurwy, kurwy, kradnij, kradnij, kradnij, nigdy nie stanę się jednolita. Jedno lica.


wtorek, 15 marca 2011

Jak wygląda umieranie+relacja z wewnątrz


Otwieram oczy i nie widzę.

Za oknem było idealnie, było tak dokładnie jak do to tego dążyliśmy, było miękkie światło, bezsprzeczne rozmowy bez słów do rana, ranki z mglistymi snami, które i tak nie były już istotne bo wolność przestała się nam śnić. Słowa zasłyszane przypadkiem składały się w perfekcyjnie harmonijne zdania, zdania w całkiem nowe interpretacje.

Poeci opuścili zmęczone, brudne inkaustem dłonie, pianiści położyli ciężkie głowy na klawiszach,
w końcu otworzyli zmęczone oczy, szum zmienił się w melodię, chaos w uporządkowaną, pulsującą cicho autostradę neuronów,
dłonie przestały chwytać rozpaczliwie powietrze, usta bezgłośnie krzyczeć, rany się zasklepiły, Michał Anioł usiadł na kolanach Piety,
Maryja umarła z błogim uśmiechem u stóp krzyża, zrozumiała wszystko, wszystko stało się klarowne tak bardzo, że śmierć miała sens,
Nie było już czarnego i białego, żadnej krzywej, żadnych ucieczek w przepaść, jednolite piekło Dantego, obalona zasada pierwszej przyczyny, spalone marzenia senne, umarli budzący się pod sklepowymi witrynami.

Stałam tam nie rozumiejąc ani jednego gestu, patrząc a nie widząc,

nie widziałam jak idealny może być świat, świat w mojej głowie ciągle był zawieszony pomiędzy istnieniem a racjonalnym zanikaniem.
Cofnij to, co nieodwracalne, bądź kimkolwiek, tylko bądź.

Zamykam oczy i widzę. Uniosłam ręce w górę i słyszałam wszystko. Wróciłam do środków, do pierwotnej formy świata. Świat pękł nie na dwie a na tysiące elementów, chciałam to zbierać tak, aby w końcu odzyskać jedność, ale wszystko wypadało z moich rąk, ilekroć nie oddawałam się w ręce moich miłości czułam jedynie pękającą skórę, rozjarzone rany, lepkość krwi i lepkość palców.

W końcu rany przestały się goić, rozdrapywali je tylko na nowo, wciąż na nowo,

abym tylko poczuła, że są ze mną. Widziałam odrazę w swoich oczach, ich oczy odbijały się w moich oczach, gdy już bali się podchodzić.
Byłam konającym lisem, z którego zdarli białe futro, ćmą, której nie zbili a jedynie ogłuszyli i oderwali skrzydła, leżałam pomiędzy życiem a śmiercią, chciałam umrzeć ale oni wciąż podawali mi miłość w ampułkach, nie dałam rady przełkać więc wkładali mi ją prosto w serce, czułam że żyję, kurwa, czuję że żyję! Czułam też wtedy; delikatne światło brutalnej jarzeniówki świeciło mi w oczy, oczy pozbawione powiek, bo musiałam widzieć więcej.
Czułam że żyję kiedy zmuszali do tańca księżniczkę ćmę, owiniętą lekkim dymem, tańczyłam więc z wyłamanymi barkami, z pękniętym kręgosłupem,

i kiedy chciałam znów poczuć, że żyję, zamknęli mi usta, zamknęli drzwi, zaknęli wieko trumny i kazali czekać aż wrócą.


Wracajcie, skuwiele.


sobota, 26 lutego 2011

Quest ce que vous voulez?

Oczy szeroko otwieram, oczy szeroko zamykam i dalej jestem pelna swiatla i dziwnych przewodow, co mnie do subwoofera doprowadzają, z serca mojego czyste dźwieki, z klatki piersiowej jak ręce, coraz to kolejne dźwięki, w równych odstępach, w skazańczym marszu, uderzają w ściany, naginają do środka, zapalają sufity, kradną podłogi. Dotknij mnie a wzlecę tam, gdzie nikt nie wzlatywał.
Krąży po krwioobiegu. Palcem po śluzówkachgardle, miękko, chociaz sam wiesz, ze ta miękkość to pozory, to oczy zamknięte na chwilę w miłosnym uniesieniu, az przez autostradę przełyku przejdzie całkowicie, az zatańczę jak mi zaśpiewa. Tańczę całą noc.
Dotknij mnie a rozleję się po podłodze w agonalnym jęku, jeszcze raz a wchłonę się w dywan i ubrania jak dym z ust. Przyprowadź mnie do ludzi. Niech mnie dotkną. A ja wzlecę ponad nich.

Biegamy po wysokościach za ręce, śmiejemy się ze zdychania w plastikowych workach, to nas nie dotyczy, to wy tam my tu. Biegamy po najwyzych wysokosciach w mieście, goń nas albo uciekaj. Najszersze uśmiechy w mieście. Największe oczy w mieście. Twój brzuch, jego usta, moje oczy, tańcz skoro jeszcze można.
Tak wysoko nie powinno się latać bez trzymania za rekę, ale z przyszłości narodu to za wiele nie zostało, więc rzuć to lepiej. Zrzuć się lepiej. Wciągściągnęłam film. Dotknij mnie a wzlecę wyżej niż potrafię.

Abstrakcyjność boskości nigdy jeszcze tak bardzo mnie nie bawiła.

środa, 2 lutego 2011

And if a double-decker bus crashes into us, to die by your side is such a heavenly way to die.

Nieskończenie dalekie horyzonty myślowe ciągną się między naszymi palcami. Jak babie lato, jak miód spływają po dłoniach, po nadgarstkach, jak żyły, jak krew, tylko miód jest słodszy od krwi. Słowa, które rozszerzają naczynka krwionośne, słowa, które przedostają się do układu nerwowego i uderzają do głowy z kolejnym skurczem-rozkurczem. Weź mnie gdziekolwiek, zabierz na pokrytą rosą trawę w środku listopada. Zaciskam dłonie na Twoich dłoniach, splatam palce z Twoimi palcami. Dyfuzja emocji. Emocji od których drżę, od których mam gęsią skórkę na ramionach, od apokaliptycznej wersji stworzenia. Morrisey i new romantic jest dla straconych ludzi.

I know it's over

Dym, co się snuje powoli po dywanie, po starym czerwonym dywanie. Po dywanie który ma tysiąc lat i dalej tu leży, który ma dawać prowizoryczne uczucie ciepła. Ona miała miedziane włosy, włosy, które zakręcały się w loki, rozsypane na dywanie loki. Czerwień i miedź, czerwień i krew, miedź i miód, tworzyły aureolę jesieni wokół jej alabastrowej twarzy, wokół kości policzkowych, zaróżowionych policzków. Karminowych ust, odcień ciepłej i brudnej czerwieni. Tylko jej oczy, oczy które tak mocno patrzyły, patrzyły aż do bólu, aż do ostatnich słów zanim zamilkła. Posągowa statua piękna leżała z rozrzuconymi rękoma, tylko oczy, tylko wyblakły żółtobrązowy, płowy lub szaro-brązowo-zielony, kolor jej oczu. Jak las z bajkowych obrazów wizjonierów, jak uliczki Irlandii, brukowane ulice w centrum Dublina, połączenie drewna, szarości chodnika, złotych lampionów i głębokiego malachitowego. W kształcie migdałów albo duże i okrągłe. Oczy. Jej oczy. Regularna linia brwi, miękko zarysowany podbródek, pulsująca cicho tętnica, podskórne życie neuronów wyostrzonych na najdelikatniejszy dotyk. Najgłębsza czerń jej ogromnych źrenic. Najjaśniejsza bladość skóry naciągniętej na obojczyki. Rusztowanie jej mostka, misternie zdobiona pojedynczymi pieprzykami przestrzeń między żebrami a lewym sutkiem. Wygina swoje ciało w łuk, przeciąga się i liczę wszystkie wgłębienia, wszystkie boleśnie aż wystające kości, które proszą aż o przejechanie po nich opuszkiem palca, aby tylko sprawić, że dostanie gęsiej skórki na wierzchu przedramienia. Rozciągnięte pomiędzy jedną a drugą kością biodrową koronki. Symetrycznie widoczne kości udowe. Prostuje nogi i widzę jej kolana, które odstają, przypominają małą dziewczynkę, jest na nich pełno blizn, przypominających o padaniu na szorstki asfalt, zdarta skóra, krew na podkolanówkach. Nigdy nie zapomni. Wyciąga ręce w górę, dotyka jego dłoni, które leżą bezwładnie obok. Rachitycznymi nadgarstkami wskazuje sufit, splata swoje palce, wydające się tak delikatne, że boi się je mocniej ścisnąć, więc jego dłonie dalej pozostają pozbawione życia. Splata swoje palce z jego martwymi palcami i mówi cicho. Mówi prawie szeptem. Zawsze mówimy o sobie szeptem. Nikt się nie dowie. Nigdy się nie dowie. Ściany nie słyszą.

Dym zatacza kręgi wokół naszych głów, dym wnika w naszą skórę, jest eteryczny, jest kabalistyczny, jest srebrzystobiały, jest szarobłękitny, ulatuje aż pod sufit. Dym z jej karminowych ust, uderzenie powietrza, biały ustnik papierosa. Przez chwilę widoczna diastema, którą tak uwielbiam, o której ona woli nie mówić. Wypuszcza z ust kłębiący się dym. Jej włosy przenikają jego włosy. Ledwie dostrzegalny przepływ elektryczności. W nas nie ma niczego brudnego. W nas jest sama światłość. Czuję się bardzo gwiezdnie.