środa, 2 lutego 2011

And if a double-decker bus crashes into us, to die by your side is such a heavenly way to die.

Nieskończenie dalekie horyzonty myślowe ciągną się między naszymi palcami. Jak babie lato, jak miód spływają po dłoniach, po nadgarstkach, jak żyły, jak krew, tylko miód jest słodszy od krwi. Słowa, które rozszerzają naczynka krwionośne, słowa, które przedostają się do układu nerwowego i uderzają do głowy z kolejnym skurczem-rozkurczem. Weź mnie gdziekolwiek, zabierz na pokrytą rosą trawę w środku listopada. Zaciskam dłonie na Twoich dłoniach, splatam palce z Twoimi palcami. Dyfuzja emocji. Emocji od których drżę, od których mam gęsią skórkę na ramionach, od apokaliptycznej wersji stworzenia. Morrisey i new romantic jest dla straconych ludzi.

I know it's over

Dym, co się snuje powoli po dywanie, po starym czerwonym dywanie. Po dywanie który ma tysiąc lat i dalej tu leży, który ma dawać prowizoryczne uczucie ciepła. Ona miała miedziane włosy, włosy, które zakręcały się w loki, rozsypane na dywanie loki. Czerwień i miedź, czerwień i krew, miedź i miód, tworzyły aureolę jesieni wokół jej alabastrowej twarzy, wokół kości policzkowych, zaróżowionych policzków. Karminowych ust, odcień ciepłej i brudnej czerwieni. Tylko jej oczy, oczy które tak mocno patrzyły, patrzyły aż do bólu, aż do ostatnich słów zanim zamilkła. Posągowa statua piękna leżała z rozrzuconymi rękoma, tylko oczy, tylko wyblakły żółtobrązowy, płowy lub szaro-brązowo-zielony, kolor jej oczu. Jak las z bajkowych obrazów wizjonierów, jak uliczki Irlandii, brukowane ulice w centrum Dublina, połączenie drewna, szarości chodnika, złotych lampionów i głębokiego malachitowego. W kształcie migdałów albo duże i okrągłe. Oczy. Jej oczy. Regularna linia brwi, miękko zarysowany podbródek, pulsująca cicho tętnica, podskórne życie neuronów wyostrzonych na najdelikatniejszy dotyk. Najgłębsza czerń jej ogromnych źrenic. Najjaśniejsza bladość skóry naciągniętej na obojczyki. Rusztowanie jej mostka, misternie zdobiona pojedynczymi pieprzykami przestrzeń między żebrami a lewym sutkiem. Wygina swoje ciało w łuk, przeciąga się i liczę wszystkie wgłębienia, wszystkie boleśnie aż wystające kości, które proszą aż o przejechanie po nich opuszkiem palca, aby tylko sprawić, że dostanie gęsiej skórki na wierzchu przedramienia. Rozciągnięte pomiędzy jedną a drugą kością biodrową koronki. Symetrycznie widoczne kości udowe. Prostuje nogi i widzę jej kolana, które odstają, przypominają małą dziewczynkę, jest na nich pełno blizn, przypominających o padaniu na szorstki asfalt, zdarta skóra, krew na podkolanówkach. Nigdy nie zapomni. Wyciąga ręce w górę, dotyka jego dłoni, które leżą bezwładnie obok. Rachitycznymi nadgarstkami wskazuje sufit, splata swoje palce, wydające się tak delikatne, że boi się je mocniej ścisnąć, więc jego dłonie dalej pozostają pozbawione życia. Splata swoje palce z jego martwymi palcami i mówi cicho. Mówi prawie szeptem. Zawsze mówimy o sobie szeptem. Nikt się nie dowie. Nigdy się nie dowie. Ściany nie słyszą.

Dym zatacza kręgi wokół naszych głów, dym wnika w naszą skórę, jest eteryczny, jest kabalistyczny, jest srebrzystobiały, jest szarobłękitny, ulatuje aż pod sufit. Dym z jej karminowych ust, uderzenie powietrza, biały ustnik papierosa. Przez chwilę widoczna diastema, którą tak uwielbiam, o której ona woli nie mówić. Wypuszcza z ust kłębiący się dym. Jej włosy przenikają jego włosy. Ledwie dostrzegalny przepływ elektryczności. W nas nie ma niczego brudnego. W nas jest sama światłość. Czuję się bardzo gwiezdnie.



1 komentarz: